No i tak by wyglądał pierwszy wątek problemu, o którym w końcu sierpnia tego roku gadaliśmy sobie z Krzysztofem Maurerem w firmowym sklepie tejże Zabrzeży i w gospodarstwie na Zarzeczu.. Właśnie spadł deszcz (wreszcie!) i na działce, gdzie stoi sklep firmowy z biesiadnymi z wygodnym parkingiem i biesiadnymi beczkami – pan Krzysztof od lat twierdzi, że to najlepszy pomysł marketingowy, na jaki dotąd wpadł – zrobiło się rześko, ale niestety nie było gdzie przycupnąć. Zostałem „zgarnięty” – jak to mówi gospodarz „na tłocznię”, czyli do rodowego siedliska Maurerów – niegdyś obszernego, ale teraz zagospodarowanego na potrzeby przetwórni do ostatniego centymetra.
A tu się okazuje, że problemy zostały, jak były na początku XXI wieku. Nie wdając się w szczegóły: firma tłocznia Maurera jest równolatkiem Stowarzyszenia Łącka Droga Owocowa. Tłocznia się rozwija, po Stowarzyszeniu gdzie-niegdzie na płotach powiatów – sądeckiego, limanowskiego, brzeskiego, wielickiego nawet – zostały tabliczki z numerem należącego do stowarzyszenia gospodarstwa sadowniczego. „Ludzie są zdania, że jak coś jest wspólne, to jest niczyje” – konkluduje K. Maurer. – Sadownicy mieli obawy, że znak „Jabłka Łąckie” – produktu regionalnego, jakiego się dobiliśmy – zostanie zawładnięty przez Stowarzyszenie, no i co oni z tego będą w końcu mieli? A przecież to jest zupełnie nie tak…
[NEW_PAGE]
Potrzebne są działania podobne do tych, na jakie we Włoszech zdecydowało się konsorcjum Melinda – solidny marketing prowadzony przez wykwalifikowanych menadżerów – jak na przykład Luca Granata. (Pod koniec lat dziewięćdziesiątych czy na początku tego już wieku był on gościem łąckich sadowników, opowiadał o historii rozwoju sadów w Południowym Tyrolu, i na wszelkie nasze „u nas się nie uda” , tryskał optymizmem: zrobicie to – zobaczycie! Dwadzieścia lat temu my byliśmy dokładnie tu, gdzie teraz wy jesteście – dacie radę!). Melinda jest dzisiaj jednym z najsilniejszych filarów sadownictwa włoskiego, a w Polsce ciągle sadowniczy produkt regionalny to nie jest „to” czym powinien być. O konserwatywnej ostrożności sadowników pogadaliśmy.
Zdaniem K. Maurera w kraju marnujemy czas i publiczne pieniądze na nieefektywne „zachęcanie” do bardziej wyrafinowanej produkcji. Najlepszym przykładem jest tu co prawda nie produkt regionalny czy lokalny, a produkcja ekologiczna. Latami obowiązują przepisy umożliwiające spryciarzom (wśród których sadowników ze świecą szukać) zgarniać dotacje do sadów orzechowych czy „ekologicznych” – co prawda jabłoniowych, ale sadzonych z pełną świadomością, że nigdy nie zostanie z nich sprzedane żadne, najbardziej „ekologicznie” sparszywiałe jabłko.
– Powiązanie ekologii z produkcją owoców, nie prowadzeniem upraw – nie powinno być przecież niewykonalne. Mamy odpowiednie służby – chociażby IJHARiS – mamy komputery, sieć: ileż to roboty, by skierować gdzie trzeba dopłaty, skontrolować dostawy i wypłaty? Można by dopłacać do pożądanej produkcji – ekologicznej/ regionalnej/lokalnej za pośrednictwem firm skupujących. Sadownik wie, że za (na przykład) regionalną śliwkę czy jabłko dostanie „x” groszy więcej w skupie, jeśli przedstawi certyfikat potwierdzający status danej produkcji. Pokazuje, kasuje, skupujący wprowadza do zestawienia nazwisko gościa, numer jego certyfikatu, ilość towaru. Inspekcja ta czy inna sumuje – Jan Kowalski, certyfikat „xyz” tu oddał tyle, tam tyle, ówdzie jeszcze tyle (bo taką miał fantazję, że nie wszystko zawiózł do Maurera) –ok, klepiemy dla tych skupowych dotacje do produkcji objętej certyfikatami. Choćby po paru miesiącach, ale te pieniądze trafią do firm skupujących, zaś sadownicy mogą je od tych skupowych dostać wcześniej – wszystko da się poukładać jakoś między państwem, bankiem a skupem – K. Maurer zastrzega się, że to takie jego przemyślenia, wizje raczej niż projekty, z którymi dzieli się z rozmaitymi urzędami od lat… i w zasadzie tyle…
Alkoholowe specjały państwo traktuje fiskalnie tak, jak masówkę
K. Maurer obawia się, że tradycja pędzenia tradycyjnego łąckiego trunku może zaginąć, czy może zwiędnąć – ciągle nie wiadomo, co będzie. Sam korzystając z nieco mniej rygorystycznego dzisiaj prawa podjął się w 2012 roku produkcji okowit – wódek z różnych gatunków owoców. Do kontroli kilku państwowych agencji i urzędów jakoś się przyzwyczaił (lustruje go nawet inspekcja weterynaryjna, bo jest na początku łańcucha żywnościowego – jego wytłoki są paszą dla zwierząt gospodarskich i muszą spełniać warunki sprzyjające ich dobrostanowi), wymagania spełnił, ale nadal nie rozumie jaki interes ma państwo w, na przykład, utrzymywaniu akcyzy na alkohole wyższej niż w chociażby w Niemczech (tam – 32 euro, u nas 35 euro za litr). Za poważniejszą od tego przeszkodę w możliwościach rozwijania lokalnych czy regionalnych alkoholowych specjałów uważa regulację prawną traktującą równo wszystkich producentów – koncerny i – jak się sam określa – chałupników. Dla dużego zakładu z przemysłową produkcją wódek opłata licencji na sprzedaż masowego produktu jest niezauważalna. Manufaktura te same 40 tys. złotych musi nałożyć na sprzedaż o kilka rzędów wielkości mniejszą. Koszt jednostkowy butelki niszowego alkoholu wysokoprocentowego staje się zaporowy.
[NEW_PAGE]
I tak wróciliśmy do soków i być może najważniejszego problemu dla tego produktu, wiążącego się z pierwszym wątkiem naszej rozmowy, czyli podejścia do produktu samych sadowników. Jak ocenia K. Maurer, na samej Sądecczyźnie działa dzisiaj kilka wytwórni soków naturalnie mętnych, czy jak kto woli zimno tłoczonych. Do tych działających formalnie trzeba by dorzucić co najmniej kilka lub kilkanaście małych tłoczni pracujących po szopach, piwnicach czy garażach. Soków z tych wszystkich zakładów stale na rynku przybywa i zaczyna się o niego walka małych wytwórców. Oczywiście na ceny – jak i w innych kategoriach produktów sadowniczych. W sumie jest to podcinanie gałęzi, na jakiej się siedzi, ograniczanie możliwości rozwoju czy wręcz dekapitalizowanie swojego warsztatu.
Sklep firmowy w Zabrzeży – przy ruchliwej drodze do Szczawnicy – jest chętnie odwiedzany przez turystów
-Te firmy i nie-firmy powstawały niedawno, mogły skorzystać z „łatwego pieniądza” – dopłat czy innych form pomocy krajowej i unijnej. Niekoniecznie były zmuszone do oszczędnych kalkulacji, jak nasza, powstała w 2002 roku tłocznia. Niektóre niezbyt przykładają się do liczenia. Według mnie w najbliższych latach ci mali producenci zaczną się wyrzynać wzajemnie. Zwłaszcza, że sokami NFC coraz mocniej interesują się producenci przemysłowi i grupy producenckie. Wiem, że można mnie posądzić o hipokryzję, ale dla mnie ci mali robią dobrą robotę. Tę, której ja już nie muszę dzięki nim robić – jeżdżą z sokami, pozwalają ludziom poznawać produkt, przekonują… chcą wejść na rynek. My już zbudowaliśmy markę – trwało to prawie dziesięć lat, nie musimy korzystać z każdej nadarzającej się okazji, by znaleźć klienta. Jak przychodzi zaproszenie do udziału w jakiejś plenerowej imprezie – targach, wystawie pytamy ilu będzie ludzi z sokami. Gdy słyszymy, że kilku – staramy się podziękować, rezygnujemy – na tym wyjeździe firma nie zarobi. Rozumiem kalkulacje młodszych uczestników tego rynku, ale nie sądzę by receptą na przetrwanie było stałe przebijanie ceny w dół. A o budowie wspólnej marki, jakiejś strategii na lata u ludzi walczących o najbliższe „jutro” nie widzę. Rynek się uporządkuje kosztem najmniejszych. To może „trącić” i naszą firmę – też jesteśmy w grupie małych wytwórców, więc rynek może łatwo nami rządzić… ale cóż, jesteśmy trochę dalej z rozpoznawalnością naszych produktów i jeszcze parę pomysłów na różne wykorzystanie owoców mam” – kończy K. Maurer.