W sali, do której organizatorzy (Bayer i Newsweek) zaprosili w połowie października na debatę o przyszłości rolnictwa wisiał LED-owy ekran na bieżąco aktualizujący liczebność populacji ludzi na Ziemi i zużywane przez nich zasoby wody oraz produktów rolnych. Kiedy piątka ekspertów: prof. Ewa Bartnik (genetyk, Uniwersytet Warszawski), prof. Marek Konarzewski (biolog, Uniwersytet Białostocki), prof. Marek Naruszewicz (farmakolog, Warszawski Uniwersytet Medyczny), prof. Stefan Pruszyński (rolnik, były dyrektor Instytutu Ochrony Roślin), prof. Tomasz Twardowski (biochemik, Polska Akademia Nauk) o godzinie 14:00 rozpoczynali dyskusję, było nas na Ziemi 7 325 295 619. I wszyscy musimy – jak w tytule…
Prof. M. Konarzewski rozpoczął w pesymistycznym tonie: według FAO za 35 lat połowa gleb Ziemi będzie zdegradowana przez intensywne rolnictwo. Proces niszczenia rozpoczął się zaraz po I wojnie światowej, kiedy ogromne ilości saletry amonowej (składnik materiałów wybuchowych) zutylizowano uruchamiając masową produkcję nawozów azotowych, które rolnicy równie masowe zaczęli rozsiewać. Po II wojnie podobnie postąpiono z zapasami broni chemicznej – wiele substancji wyprodukowanych środków bojowych stało się bazą dla syntezy chemicznych środków ochrony roślin. W ostatnich zaś dekadach postrachem stały się produkty inżynierii genetycznej (GMO).
Ochoczo nie zgodził się z tak zarysowanym – zubożonym – obrazem rolnictwa prof. S. Pruszyński. Według niego to daleko nie tak. Osławiony przez panią Carlson w latach siedemdziesiątych – DDT uratował najpierw setki tysięcy żołnierzy alianckich potem zaś– miliony cywilnej ludności w Azji przed malarią, zaś w Afryce – tak samo liczne społeczeństwa przed śpiączką. (W ostatnich latach rządy państw afrykańskich chcą do DDT wrócić – przyp. red.). ta kultowa książka wyrządziła sporą krzywdę chemii.
W latach 60.-90. minionego stulecia rolnictwo światowe zdołało dzięki nowym technikom, narzędziom, środkom zwielokrotnić produkcję i zlikwidować klęski głodu. Rolnicy przeprowadzili udaną samoograniczającą się rewolucję doprowadzając do opracowania i wdrożenia technologii zrównoważonej produkcji – w UE jest to obecnie obowiązujący prawnie standard. Polskie rolnictwo jest bezpieczniejsze od innych – w porównaniu z zachodnimi sąsiadami z UE zużywamy o połowę mniej pestycydów (oni średnio po 4 kg/ha rocznie substancji aktywnych, my – 2 kg/ha).
Obecnie 95% problemów w ochronie roślin jest rozwiązywanych za pomocą środków chemicznych i nie prędko wyjdą one z użycia. Nowoczesne rolnictwo zaczyna się jednak od wykształconego rolnika – to jest podstawa, a nie paleta środków technicznych czy chemicznych. Zrównoważone rolnictwo nie zagraża środowisku – przynajmniej nie w tak ogromnym stopniu, jak zdawałby się z wstępnych tez profesora Konarzewskiego. Dotyczy to także kwestii GMO – nie wiemy dlaczego tak się obawiamy tych produktów – zapewne dlatego, że ludzie mają skłonności do obaw przed nowym, nieznanym…
Kontynuując frapujący wątek GMO prof. M. Konarzewski zastrzegł się, że choć nie jest entuzjastą tego kierunku, nie widzi możliwości obycia się w przyszłości bez takiej żywności, nie widzi też negatywnych skutków dla konsumenta. Niepokoi go jedynie fakt wprowadzenia do środowiska roślin, które mogą wymknąć się nam spod kontroli – za przykład fatalnych skutków radosnej introdukcji podał Barszcz Sosnowskiego.
Deliberacje o pozytywach i negatywach chemii przerwał prof. M. Naruszewicz uwagą, że cała taka czy inna intensyfikacja rolnictwa będzie na nic, skoro nie będzie wody. A nie będzie jej, bo ją tracimy. Dla wyprodukowania jednej pomarańczy potrzeba 15 litrów wody, dla wyprodukowania 1 kg wołowiny – już 15 tys. litrów. I tu jest problem: co chcemy, a co będziemy mogli jeść? Powinniśmy skupiać uwagę na uprawie gatunków potrzebujących mniej od innych wody czy nawozów sztucznych – one bowiem zubożają plony w cenne dla człowieka substancje odżywcze. Jako przykład wymienił oliwę z plantacji w północnej Afryce – przemysłowych: nawadnianych, nawożonych, produktywnych ale dających owoce o jakości mizernej w porównaniu z tradycyjnymi, dotąd uprawianymi po północnej stronie M. Śródziemnego. Odżywianie się „śmieciową żywnością”, mało wartościową pod względem zawartości witamin czy soli mineralnych staje się wielkim problemem ludzkości. W naszej żywności jest coraz mniej witaminy D, kwasów omega, bakterii probiotycznych…
Tu do głosu doszła spokojnie przysłuchująca się debacie prof. Ewa Bartnik: – z mojego punktu widzenia, to przymierający głodem człowiek nie przywiązuje specjalnego znaczenia do zawartości substancji odżywczych w dostępnej mu żywności…- spróbowała zwekslować dyskusję w stronę problemów społeczeństw głodujących czy odczuwających niedostatki jakiejkolwiek żywności.
Dyskutanci szybko i zgodnie ocenili, że tylko obrzeża tego politycznego problemu mogą w miarę kompetentnie skomentować. Szeroko rozumiani producenci żywności (nauka, praktyka, handel) nie mają żadnego wpływu na światową dystrybucję żywności, warunki jej dostępności. Sensownie w zebranym na warszawskiej debacie gronie można zastanawiać się nad kierunkami rozwoju nauki rolniczej czy sposobami użytkowania ziemi. W ten sposób dyskusja szybko wróciła na obszary zajmowane przez społeczeństwa syte – choćby w żywność niepełnowartościową, ale dostępną bez poważnych ograniczeń. W takich społeczeństwach są warunki do myślenia o globalnych rozwiązaniach – na przykład polityce subwencjonowania rolnictwa.
Wszystkie państwa rozwinięte (a lepiej: które na to stać) dokładają do swojego rolnictwa, by uzyskać lepsze pozycje w światowym handlu żywnością. Kraje ubogie na taką politykę nie stać, przez co ubożeją dalej – poza produktami rolnymi zwykle nie mają niczego, co ewentualnie mogłoby dać dochód ich państwowym budżetom. Postulat zgłoszony przez M. Konarzewskiego, by bogata UE przestała dotować swoje rolnictwo, bo i bez tego się wyżywi, a nie eksportując ułatwi biednym krajom wejście na rynek globalny został szybko skontrowany przez prof. S. Pruszyńskiego twierdzącego, że UE jest nadal importerem żywności, a zwłaszcza pasz.
Z tego miejsca był już tylko mały krok wstecz – znów na podwórko GMO. Wiadomo: pasze, a jak pasze, to soja. Jak soja – to GMO. W ponad 90%. Rezygnacja z użycia modyfikowanej soi to dla europejskiego chowu zwierząt – w najlepszym razie – utrata konkurencyjności, a więc rynków zbytu. Import modyfikowanej soi wynosi około 30 mln ton rocznie. Kupują ją hodowcy z wszystkich krajów Europy, niezależnie od tego jak mocno władze tych krajów deklarują „czystość od GMO” swoich terytoriów.
Techniki inżynierii genetycznej (także inne, jeszcze niepraktykowane metody hodowli roślin) mogą bardzo przysłużyć się ludzkości w poszukiwaniach odmian o zmniejszonych wymaganiach wodnych czy tolerujących zasolenie gleb. To byłaby konkretna odpowiedź na zapotrzebowanie rolników wielkich przestrzeni Afryki, Azji, Ameryki Południowej. Ale i tu złe licho śpi w szczegółach. Otrzymano już tą metodą przydatne kreacje, które jednak pozostają nieosiągalne dla rolników biedniejszych regionów. Tak jest np. ze „złotym” ryżem – odmianą zmodyfikowaną genetycznie tak, że produkuje karotenoidy zawierające prowitaminę witaminy D. Uprawa, a następnie spożycie takiego ryżu mogłoby zapobiegać czy stopniowo likwidować problem choroby beri-beri. Ponieważ jednak w Europie ryż ten nie jest dopuszczony do uprawy, nie wolno go oferować państwom, gdzie mógłby być uprawiany.
I tak, mimo wysiłków moderatorki debaty, red. Doroty Romanowskiej (Newsweek) debata uparcie wracała na „podwórko” krajów sytych – „mówimy ciągle o rozwoju krajów rozwiniętych” – podsumował pracujący jako wolontariusz na Madagaskarze Daniel Karpowicz.
Na koniec moderatorce udało się skłonić ekspertów do sformułowania prognoz: co będzie w 2050 roku? Nie było łatwo – prof. E. Bartnik przypomniała los przepowiedni fachowca od komputerów, który jedno pokolenie temu był przekonany, że nigdy nie uda się tych kolosów postawić ludziom na biurka, a dzisiaj w swoim nie najnowocześniejszym telefonie ma procesor o niebo silniejszy od „komputera”, na którym jej mąż nie tak znowu dawno robił obliczenia do swojej pracy doktorskiej. Prof. S. Pruszyński jest przekonany, że w przyszłości ograniczymy straty powodowane przez szkodniki, chory czy występowanie chwastów. Dzisiaj rolnictwo traci z tego tytułu około 30% zbiorów. Tylko: czy to ograniczenie uda się uzyskać bez dopuszczenia metod GMO? Obecnie w 19 państwach UE obowiązuje zakaz doświadczeń terenowych z roślinami GMO. W Polsce minister rolnictwa nie potrzebuje zdania naukowców w tej kwestii – wystarcza mu głos opinii społecznej.
Naukowcy – zdaniem prof. T. Twardowskiego przygotowują do wprowadzenia inne obiecujące metody hodowli – np. cis- i trans- genezy. Problemem jest finansowanie nauki – obecnie Polska ma na jej rozwój w budżecie 0,29% PKB, a Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Wsi zredukowało swój departament nauki do 2-osobowego zespołu. Nie ma polskich odmian roślin motylkowatych – nowe odmiany patentują ponadnarodowe koncerny. Mniej niż dziesiątka takich firm kontroluje już dzisiaj produkcję ponad 90% światowej żywności. Prof. M. Naruszewicz przewiduje, że wkrótce skończy się proces wydłużania średniej długości życia ludzkiego – wskutek obniżania się jakości konsumowanej żywności. Zaś państwa niebawem zetkną się z poważnym problemem ochrony zdrowia swoich obywateli – 70% kosztów opieki zdrowotnej pochłania ochrona osób powyżej 60 roku życia, których odsetek w społeczeństwach krajów „sytych” szybko rośnie.
Gdy około 16:00, po dwóch godzinach kończyła się debata, na Ziemi było już 7 325 312 400 ludzi, o 16 781 konsumentów więcej.
pg