Nie zamieszczamy go na naszej stronie tak z szacunku dla naszych Czytelników, jak i z obawy, że nie zdążywszy doczytać publikacji do odredakcyjnego komentarza zabiliby nas śmiechem.
Dla zdecydowanej większości tych, którzy mogli się z publikacją zetknąć, to jakieś straszenie a la Halloween. Na Górnym Śląsku wyrosło już drugie pokolenie świadome faktu, że na tak przez Ślązaków lubianych ogrodach działkowych można znaleźć całą tabelę Mendelejewa. Ten temat był materiałem na newsa ze czterdzieści lat temu. Odgrzewanie go teraz w sosie zagrożenia zdrowia dla mieszkańców regionu jest co najmniej nieporozumieniem, jeśli nie czymś gorszym.
Owszem, produkcja skażonych warzyw jest niezbitym faktem, takim samym faktem jest szkodliwość tychże warzyw dla konsumenta. Ale to są truizmy! Wspominana produkcja jest bardzo niewielka w zestawieniu ze spożyciem warzyw w regionie – działek jest kilkaset tysięcy, ludność Górnego Śląska przekracza 4,5 mln osób – handluje się tam głównie warzywami z innych regionów. Kupienie warzyw z działek nie zagraża konsumentowi na każdym kroku. Więc to zagrożenie nie jest tak powszechne, jakby się na pierwszy rzut oka na publikację zdawało. Na szczęście też działki coraz częściej służą Ślązakom do rekreacji a nie wyżywienia rodzin. Jeśli ogródki muszą pełnić w tym akurat regionie (w pobliżu uprzemysłowionych miast) rolę spiżarni, to jest to humanitarny skandal i powód do wstydu dla wszystkich rządzących dotąd na Śląsku. I to byłby temat dla kolegów dziennikarzy: dlaczego w najbogatszym regionie kraju ludzi, którzy ten (względny, ale jednak) dobrobyt wypracowali, dzisiaj nie stać na zwykłe, niewyszukane, ale zdrowe odżywianie się?!
Po co więc tym „newsem” w ogóle się zajmować? Pomijając fakt, że sam jestem Górnoślązakiem, ogrodnikiem i dziennikarzem, jako szaremu zjadaczowi warzyw nie podoba mi się robienie ludziom wody z mózgu. Już pal sześć, że użyte przez autorów zastrzeżenia „na zanieczyszczonych terenach”, „trujące zakłady zostały zlikwidowane” nie ostaną się tak długo tak w pamięci czytelnika, jak krotności przekroczenia norm pozostałości czy prognozy upływu setek lat potrzebnych by śląska gleba oczyściła się z trucizn. Ot, kolejny impuls wzmacniający zbitkę „Górny Śląsk- czarno, brudno, klęska ekologiczna, itd.”. Kto kojarzy ten region z polami, lasami, przyrodą? Kto ma od razu w pamięci powiaty pszczyński, bielsko-bialski, cieszyński, rybnicki –i jeszcze kilka by się znalazło – z porządną produkcja rolniczą? W każdym razie trzy państwowe agencje pilnujące jakości produktów żywnościowych jakoś szczególnie na Górny Śląsk nie narzekają.
Gorzej, kiedy fachowcy od mojego zdrowia infantylnie uspokajają mnie (cytuję:) Naukowcy radzą, by robić zakupy w różnych miejscach. „Raz trafimy na bardzo zanieczyszczone, raz na mało, to się wyrówna i nie będzie tak źle” . I jeszcze jedna cudowna recepta: „Od problemu nie uciekniemy też, zastępując np. ziemniaki ryżem. W ryżu też jest dużo metali ciężkich, dlatego powinniśmy jeść wszystkiego po trochu”. Proponuje mi się więc loterię (może trafię na nieskażony czy mniej skażony produkt?) i pogodną rezygnację – przecież „jakoś to będzie”…
I takie „mądrości” życiowe sygnowane przez naukowców (!) Śląskiego Uniwersytetu Medycznego powtarzają bez momentu zastanowienia kolejni dziennikarze (też fachowcy przecież- od oddziaływania słowa) jak Polska długa i szeroka! Boję się, czy chorujących na Górnym Śląsku odżywiających się skażonymi warzywami nie będzie aby znacznie mniej niż zatrutych treścią omawianej tu publikacji…
Piotr Grel