Szklarnie zaczynają wracać do miast! Wcale nie cichcem, ukradkiem, a w chwale – dają korzyści wszystkim zainteresowanym wymierne w pieniądzach. Pierwsze eksperymentalne, wielkopowierzchniowe uprawy już działają. Koncepcje pochodzą z Holandii, Kanady i USA.
Ktoś gdzieś spokojnie popatrzył na reżimy produkcyjne obowiązujące w uprawach pod osłonami i wyszło na to, że właściwie nic nie stoi na przeszkodzie, by lokować je także w miastach. Szklarnie nie odprowadzają już pozostałości do środowiska – muszą mieć pełny recykling wody czy pożywek. Ochrona roślin – mocno restrykcyjnie ogranicza używanie chemicznych preparatów faworyzując coraz bardziej wyrafinowane metody biologiczne.
Zwykle w miastach jest bliżej do źródeł energii niż na wsi, infrastruktura komunalno-przemysłowa jest na wyciągnięcie ręki a nie na końcu linii przesyłowej. Słońce? – to samo tu i tam. W dodatku policzono i dowiedziono eksperymentalnie, że koszty energii dla szklarni posadowionej na dachu – na przykład – hali fabrycznej czy hipermarketu są niższe niż dla wybudowanej na wsi. Między innymi dlatego, że szklarnia schładza latem stropy pozwalając ograniczyć nakłady na klimatyzację budynku, na którym stoi. No i w mieście nocami jest nieco cieplej, niż w terenie niezabudowanym. Ten plus też dało się przeliczyć.
Okazało się ponadto, że warzywa ze szklarni mieszczącej się pod bokiem klienta wygrywają krótszym łańcuchem handlowym – klienci są przekonani do ich świeżości. I nie wymagają tak drogiej technologii pakowania. Znów plus…
Realizacjami takich szklarni na dachach – może nie tak daleko idących projektów, jak tych całkowicie zamkniętych obiektów produkcyjnych zasilanych LED-ami, ale nadal mieszczącymi się w idei city farmingu – zajmują się na przykład holenderska Urban Clima Greenhouse (na zdjęciu jedna z jej realizacji) czy kanadyjska Lufa Farms operująca na dachach budynków prowincji Quebec (w Montrealu zbudowała farmę o powierzchni około hektara).
pg