Godzinny objazd sklepów dostarczył mi wrażeń, głównie z tych, których wolałbym uniknąć, ale gdzie w ostatnim tygodniu lipca znalazłbym jakieś porzeczki na plantacjach? Może ‘Holenderską Czerwoną’ czy inną późną odmianę wysuszoną i spieczoną upałami. Nawadnianych szpalerów pod daszkami w Galicji ze świecą…
Tak w ogóle dlaczego akurat porzeczka i to jeszcze ta czerwona? Może i z sentymentu, ale na pewno wskutek akcji „Czas na polskie superowoce”, w której ta zapomniana od ludzi i przemysłu jagoda niknie wśród jakże rdzennych borówek amerykańskich, jagód kamczackich czy innych mini kiwi. No więc na przekór – szukamy kopciuszka.
I jakbym wykrakał. Pierwsza sieciówka – sklep Biedronki. Na półce (dobre miejsce, na wysokości oczu, z prawej strony ciągu stelaży – jest: 250 g po 3,99 zł/opakowanie. Dwie trzecie wieczka pudełka to etykieta – z kodem paskowym, adresem producenta, pakowni, dystrybutora, sprzedawcy. Także malunek radośnie roześmianych jagód (różnych gatunków, ale nie czerwonej porzeczki), hasła mające uwieść konsumenta. Podejmuje grę – a uwodźcie sobie ile wlezie – i sięgam po wytłoczkę. Transparentny plastik jest bezlitosny: grona krótkie, jagódki raczej niż jagody drobne, szypułki brązowe i suche, gdzie-niegdzie ogniska pleśni widoczne gołym okiem. W innym miejscu, blisko kasy – tam, gdzie wchodzą w grę zakupy impulsowe – opakowania też 250 g już po 2,99 zł (z zaznaczoną przeceną z 3,99 zł). Inny producent – a właściwie grupa, jakość – jak wyżej, albo jeszcze (o złotówkę) niższa. Można się doszukać producenta, ale oko klienta przyciąga firmowe logo sieci handlowej – jako listek figowy.
Zawartość opakowania ma się nijak do zapowiedzi eksponowanej na etykiecieDemonstracyjnie, z fleszem robię kilka fotek (dał nam przykład Piotr Zajkowski) – jednak nikt z czujnej zazwyczaj załogi nie zareagował. No, może pod wieczór mieli już „po kokardki” wydziwiających klientów, może nie zauważyli namolnego dziadka… Dość, że obeszło się bez awantury. Ale i bez zakupu towaru od jagodowych pasjonatów, którzy to (dalej cytat z etykiety) deklarują ”Naszą pasja jest jakość”.
Drugi potentat – Lidl. Podobne wytłoczki, też 250 g, ale cena odważniejsza – 4,99 zł. Owoce przyjechały pod Kraków z Lubelszczyzny, jeszcze trzymają fason – szypułki zielone, miejscami zaczynają jaśnieć, przebarwiać się na brązowo, jagody średniej wielkości lub drobne, zdrowe.
Trzeci z wielkiej trójcy naszego handlu – Tesco – spasował. Gdyby mnie ktoś spytał, nie krytykował bym decyzji powstrzymania się od wystawiania na półce jagód nie porywających przynajmniej wyglądem, jeśli już nie innymi jeszcze walorami. Tym bardziej, że na etykietkach opakowań z innymi gatunkami błyszczał złotem „Tesco Gwarancja Jakości”. Uczciwiej.
Tu PR sieci handlowej odpowiada rzeczywistościObjechaliśmy jeszcze dwa supermarkety lokalnych handlowców – z jednego z nich uciekłem na widok zwłok malin w daleko posuniętym rozkładzie i dumnie prezentujących uszkodzenia przez szpeciele jeżyn (swojsko zwanych na zawieszce z ceną ostrężynami).
Gruz? Pulpa? Kompost? Może i te jeżyny są efektowne, ale na ile konsumpcyjne…Pozostały nam jeszcze dwa sklepy we wsi, w której pomieszkujemy. W tym dużym – z mianem galerii w szyldzie leżały sobie czerwone porzeczki jak drzewiej bywało – w dużej skrzynce, tyle że już nie drewnianej, wyściełanej kolorową prasą, a – jak SANEPID przykazał – w skrzyneczce PCV, luzem. Żeby było ciekawiej, te owoce były znacznie lepszej jakości – grona dłuższe, pełne, owoce średniej wielkości. Szypułki zielone! Cena: 7,99 zł/kg.
Wielki krok wprzód supermarketu, ale mały kroczek handluHumor mi wrócił, ale niebacznie zerknąłem w bok na łubianki z borówką (tą amerykańską, co tu podkreślam, bowiem dla krakowian i okolicy czarne jagody leśne to też „borówki”). Niesortowane, z dużym udziałem niedojrzałych… No nie! Przecież właśnie borówka „mogłaby robić” za Idareda wśród jagodowych. Może nie trudno ją zepsuć jako towar, ale na pewno najłatwiej zachować jej urodę i wyeksponować jej walory na półce. A tu jednak się dało zrobić jej antyreklamę.
Jakoś tak chyba z nawyku skręciłem jeszcze do sklepiku warzywniczego, który polubiłem już kilka lat temu, bo tylko w nim można było w szeroko rozumianej okolicy kupić porządne gruzińskie wina. Gwoli sprawiedliwości – także najlepsze jakościowo, poprawnie (pod względem ortografii i pomologii) opisane – polskie jabłka. Sklepik i dzisiaj nie zawiódł. Kto by się na wsi spodziewał: świeże, z ciemnozielonymi szypułkami, dużymi jagodami, długimi gronami (chyba 'Rovada’) czerwone porzeczki. Opakowanie 0,5 kg za 6 zł. Zwykłe, nasze, superowoce.
Małe może być piękne – owoce w sklepiku, po krótkiej podróży z plantacji, reklamują się sameW zasadzie to by było na tyle. Jednak na wszelki wypadek składam jeszcze na koniec następującą deklarację. Nie wierzę, że to plantator jest w stanie wcisnąć handlowcowi owoce przejrzałe, jakoś tam felerne, czy marnej jakości. Takich cudów to nawet u nas nie ma. Strata jakości następuje później, w obrocie (w opisanych wyżej przypadkach owoce wyprodukowane na wschodzie kraju były sortowane i pakowane w centrum, zaś do sprzedaży wysłane na południe Polski) i na półce sklepu, więc winien jest handel. Pierwsze negatywne wrażenia klienta spadają jednak na sadownika. Wiemy o tym, ale nie potrafimy wymyślić niczego, by nacisnąć na handlowców, a przynajmniej jakoś im wyklarować wielkość strat, jakie wspólnie oba sektory ponoszą. Jeśli nasze akcje promocyjne i ich slogany reklamowe nie będą wspólnie a rzetelnie odzwierciedlać jakości oferty, zostaną nam banany i winogrona.
Tekst i zdjęcia: Piotr Grel